piątek, 19 maja 2017

Anne. A tak

zdjęcie CBC
Ania, kanadyjski serial, którego pierwszy sezon obecnie gości w Netflixie, to oczywiście adaptacja serii Ania z Zielonego Wzgórza, Lucy Maud Montgomery. Ta od ponad stu lat krzepiąca dziewczęce serca opowieść przyciągnęła moją uwagę z dwóch powodów. Nie będąc już dzieckiem ale nie będąc jeszcze nastolatkiem trafiłem na adaptację Ani z Zielonego Wzgórza w jednym z warszawskich teatrów (nie pamiętam, która to ze stołecznych scen). Była to pierwsza wizyta w teatrze i byłem autentycznie zafascynowany przedstawieniem i losami rudej sieroty. Adaptacja była porządna i jak mniemam, w tamtym czasie dosyć popularna w Warszawie. Na tyle popularna, że rok później ponownie trafiłem na to przedstawienie (pamiętam, że dostrzegłem nawet jak aktorka grająca Shirley się zmieniła, a może to aktorkę zmienili?). Więc pomimo oczywistej dziewczęcej proweniencji sentyment kazał mi spojrzeć ponownie w kierunku Ani. Drugim z powodów były pojawiające się gdzieniegdzie głosy, że serial zrywa z literackim pierwowzorem. Sugerowano nawet pewną mroczność. Opinie te były przesadzone. Naturalnie twórcy starali się pokazać niełatwą drogę Ani do Avonlea ale mroku tu tyle by pokazać, że w gospodarstwie Maryli i Mateusza nie ma jeszcze prądu elektrycznego. Serial jest nienagannie zrobiony (szczególnie odcinek pilotowy), aktorzy dobrani rewelacyjnie i tak naprawdę (podpieram się konsultacją z żoną) zrobiony z szacunkiem dla powieści Montgomery i jej czasów. Co prawda mam pewne wątpliwości czy może on z równą siłą trafić do osób, które wcześniej nie poznały Ani. Nie Anny. Ale to nieistotny szczegół. I ta rewelacyjna malarsko i muzycznie czołówka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz