niedziela, 29 grudnia 2019

Refleksy #33

Maria, królowa Szkotów - Josie Rourke. W cieniu Faworyty ale nie na całkiem straconej pozycji. Scenariusz momentami chaotyczny, ufający zbyt bardzo w znajomość historii u widza. Rewelacyjne we współczesnych odniesieniach, krążące wokół brexitu i możliwej secesji Szkocji, opowieść o lojalności, nie tylko rodzinnej. Popis Saoirse Ronan i Margot Robbie.
Eskorta - Peter Berg. Mark Wahlberg jako agent CIA przewożący ważnego informatora. W oryginale Mile 22 to dystans, który musi pokonać przez miasto do lotniska co nie będzie oczywiście łatwym zadaniem. Już było ale ogląda się dobrze.
Irlandczyk - Martin Scorsese wraca z chłopcami z ferajny a zdania co do tego powrotu są podzielone. Historia "szorstkiej przyjaźni"  cyngla mafii Franka Sheerana z Jimmim Hoffą to nostalgiczna podróż do świata, którego już nie ma od dwóch dekad. Świat ten skończył się przecież wraz z premierą Rodziny Soprano.
To. Rozdział 2 - Andy Muschietti. Podzielenie opowieści Kinga na dwa filmy z roczną przerwą między nimi, mając na uwadze dorastanie jej bohaterów, tylko pozornie miało sens. O ile jeszcze lęk dzieciaków przed klaunem wzruszał, trauma dorosłych już bohaterów tylko irytuje. Męcząco długi rozdział.
Alita: Battle Angel - Robert Rodriguez. Aktorsko-animowana produkcja ma w sobie taką fabularną lekkość, której zabrakło Playerowi One (jednak to nie tak różne od siebie historie).
Źle się dzieje w El Royale - Drew Goddard. Grupa przypadkowych osób spotyka się w hotelu na granicy dwóch stanów. Klimatyczne kino przypomina nieco Tożsamość, Jamesa Mangolda z 2003 r.
Nazywam się Cukinia - Claude Barras. Daleka od naiwności, interesująca animacja - tak pod względem technicznym jak i fabularnym - szwajcarski kandydat do Oscara w 2017 r. Mądrze pokazująca dzieci w nietypowym dla nich środowisku - domu dziecka. Happy end jest dla nich, cała reszta dla nas.
Dwóch papieży - Fernando Meirelles. Ciepły film o spotkaniu papieża Benedykta XVI z kardynałem Borgoglio czyli jego następcą, przyszłym papieżem Franciszkiem. W nieco teatralnej konwencji (całość praktycznie opiera się na rozmowie między nimi) poruszamy kwestię jakości i przyszłości Kościoła, jego grzechów i zaniechań i przede wszystkim odpowiedzialności za niego. Koniecznie powinni go poznać przyszli duszpasterze. W rolach tytułowych Anthony Hopkins i Jonathan Pryce
Historia małżeńska - Noah Baumbach. Scarlett Johanson oraz Adam Driver jako robiące karierę artystyczne małżeństwo w chwili rozpadu, poprzez syna rozdarte miedzy Nowym Jorkiem a Los Angeles, zawierzające swój los prawnikom nie znającym słowa kompromis i nie stosujących mediacji. Baumbach to filmowe dziecko Woody Allena co widać, słychać i czuć.
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie - J.J. Abrams. Chciałoby się powiedzieć uff, w końcu, nareszcie. W symptomatycznym dla chaosu naszych czasów stylu, kończy się saga rozpoczęta cztery dekady temu. Kawał czasu. Co prawda pozostają jeszcze różne Łotry,  Solo odpryski i Mandoliniarze ale przez krótką chwilę po seansie miałem nadzieję, że ostatecznie opuściliśmy już tak dobrze poznaną galaktykę z jej nieśmiertelnym leitmotivem "A long time ago, in a galaxy far, far away". Co jest martwe niech pozostanie martwe. Ale przecież wiemy, że kasa się musi zgadzać i Moc przez następne dekady pozostanie z nami a choćby i przeciw nam.
Wiedźmin - a sprawa polska, chciałoby sie dodać. Od dawna nic tak nie poruszyło internetu jak netflixowa ekranizacja prozy Andrzeja Sapkowskiego. No to obejrzałem. Nie czuję się zdruzgotany, obejrzałem wszystko z dubbingiem ciesząc się z polskiego głosu Geralta. Słowa "Grosza daj Wiedźminowi, sakiewką potrząśnij" Netflix powinien przyjąć jako kierowaną do niego uwagę gdyż bez budżetu ten serial zacznie przypominać nasz oryginał z 2001 r. Ogólnie podobało mi się tak jak Sezon burz, z powieści której szczerze się cieszyłem*. Mam nadzieję, że sukces Wiedźmina uszczęśliwi na tyle Andrzeja Sapkowskiego, że przestanie pozować na Salingera i odkurzy co nieco.

* Sezon burz -  Andrzej Sapkowski. Wcale nie uważam, że Metallica skończyła się na Kill’Em All. Zauważając w sieci wielkie poruszenie faktem oczekiwanej przez wielu, aczkolwiek niespodziewanej, rezurekcji Geralta z Rivii, skuszony rozbieżnymi ocenami jego najnowszych przygód i kondycji twórczej barda AS-em zwanego i ja sięgnąłem po tom tej historii. Aczkolwiek fantasy obecnie, także młokosem będąc, nie chłonę, uważając ten rodzaj fantazjowania jedynie za krotochwilną rozrywkę, ucieszyłem się z powrotu introwertycznego bohatera. Boć on nasz. Jedyny, markowy, rozpoznawalny niczym Lem (pisarz nie satelita) w świecie, szczególnie wirtualnym, gdzie na szczęście przysłonił nieszczęsną fabularyzację,  choć nie wyzwolił z bielactwa aktora go odgrywającego. To nasz X-men  i każdy inny man chcący być super. Popkulturowo kosmopolityczny ale i swojski -  ludową chytrością, wieszczą prekognicją i społecznym nihilizmem.  To zmutowany w jedno Janosik i Mały Rycerz,  to Bourne po Hogwarcie i średniowieczny Bond. Tak naprawdę to on zabił Wilka i uratował Czerwonego Kapturka i jej Babcię. Przestając już opowiadać głupstwa, w konkluzji do świetnej lektury muszę ze smutkiem stwierdzić - będę tęsknił. Chociaż co do tego nie panuje powszechny konsensus –  powrót Wiedźmina uważam za spektakularny i podziwu godny*. I mam śmiałość być przekonanym, że spisujący wiedźmińskie aventury miał taką samą zabawę jak ja, czytając. Pomimo grubych ściegiem szwów (czasami się brzydko rozłażących) oraz błyskom i grzmotom burz rozdzielających tę mozaikę przygód. Czas oczekiwać więcej wierząc, że AS w szufladach ukrywa niejedno. Va’esse deireadh aep eigean, va’esse eigh faidh’ar,  po ludzku - show must go on.
*Jak na fantasy zadziwiająco wiele w Sezonie burz znajdujemy science. Magii tu bliżej fizyce i chemii praktycznej a w idei transhumanizmu zbliżył się autor wręcz do zarysu  biotechnologii nad którym zadumać mógłby się Jacek Dukaj. I to ekstraordynaryjne językowe pomieszanie nowoczesności z tym co nowoczesnym już nie jest.

sobota, 14 grudnia 2019

Czarno-białe i w kolorze

Plakat filmowy. Materiał reklamowy
High Life - Claire Denis. Egzystencjalne sf, owoc współpracy wielu podmiotów (duży wkład tych z Polski) jako przykład kina spoza głównego nurtu z wyrazistą i konsekwentną fabułą, której leniwe tempo i narracyjne skoki, determinują niesprawiedliwie niskie notowania w filmowych oceniarkach. Rozleniwieni wakacyjnymi blockbusterami, kolorowym kinem komiksowych herosów i  kolejnymi inkarnacjami Gwiezdnych wojen, w takich filmach jak Interstellar czy Ad Astra szukamy niezbędnej równowagi dla tradycji kina fantastyczno-naukowego widząc w nich nowe Solaris czy Odyseję kosmiczną. Claire Denis nie zostanie nowym Kubrickiem czy Tarkowskim ale opowiadana przez nią historia jest co najmniej intrygująca, niebanalna i po złożeniu rozsypanych elementów wracająca do elementarnych dla sf pytań. Pytań o kondycję człowieka, jego przyszłość i ewolucję jego świata, etykę i moralność korporacyjną i jednostki. W humanistycznym rozumieniu ludzkiej niedoskonałości dostrzega wręcz religijny aspekt poświęcenia i odkupienia. Nie unika przy tym szczerych, brutalnych scen atakujących nasze zmysły, epatowania seksualną drapieżnością żyjących w zamknięciu ludzi, przymusowej wręcz prokreacji, która ma być naszym zbawieniem. Ilustrując niewyczerpaną ilość wariantów dylematu wagonika. Oto grupka młodych osób, które na Ziemi popełnili kryminalnej natury występki, bardziej nieprzystosowani socjalnie niż z natury źli, w zamian za uwolnienie się od kary podejmują się zadania tylko trochę od tej kary innego. Misja jest z rodzaju tych straceńczych, dostają bilet tylko w jedną stronę. Mają udać się w niezbadaną część wszechświata by uprawdopodobnić możliwości korzystania z energii czarnej dziury. Stabilność grupy podtrzymywana farmakologicznie wyczerpuje się, system automatycznego podtrzymywania życia domaga się ofiar, Ziemia staje się coraz odleglejsza nie tylko w przestrzeni ale przede wszystkim w czasie, ludzkość skurczyła się być może do ich delegacji a przed nią horyzont zdarzeń, osobliwość, może koniec a może czegoś początek. To podróż do kresu ale i do źródła. Imponująca jest mimo wszystkich wad tego filmu, gatunkowa biegłość z jaką ponad siedemdziesięcioletnia reżyserka, nie mająca wcześniej do czynienia z fabułami sf, zbudowała swój film. Do tego w sposób analogowy, bez wszechmogącego dzisiaj CGI, z polorem vintage, w rekwizytach wprost staromodny. Zaskakująco również uciekający od nachalnego feminizmu, który wydawał się w pewnym momencie jedyną konkluzją. Na dobrym aktorskim poziomie, żeby wskazać emanującą kobiecością Juliett Binoche oraz kończącego swój pobyt w aktorskim czyśćcu Roberta Pattinsona. Jestem przekonany, że to film na poziomie co najmniej Sunshine, Danny'ego Boyla z 2007 r. dlatego nie rozumiem jego niskich ocen. Może czas to zmieni.
Plakat filmowy. Zdjęcie własne

Lighthouse - Robert Eggers. Już Sienkiewicz zauważył, że praca latarnika jest pracą odpowiedzialną, wręcz służbą,  ale w gruncie rzeczy żmudną i usypiająco powtarzalną. Pełniona samotnie rodzi wręcz śmiertelne konsekwencje. Być może dlatego u Eggersa wykonują ją dwie osoby. Doświadczonemu latarnikowi Tomowi Wake (Willem Dafoe) towarzyszy młody pomocnik Ephraim Winslow (Robert Pattinson). Latarnia znajduje się gdzieś z dala od brzegu, na niegościnnej skalistej wysepce. Ich wachta ma trwać cztery tygodnie a czas spędzony razem stać się ma próba ich charakterów. Winslow, jak to pomocnik, odpowiada za najcięższe fizycznie prace gdy Wake jedynie pełni nocne dyżury przy świetle latarni i prowadzi swój dziennik. Relacje między nimi to układ master&servant. Młody chociaż podporządkował się staremu zazdrości mu jego zadania i żyje w przekonaniu o tajemniczych relacjach łączących go z latarnią. Nawiedzają go męczące sny, które pomaga przetrwać śniona syrena. Kulminacją i zwieńczeniem ich pracy staje się wypity, w końcu razem, alkohol. Od tej pory dzieją się rzeczy dramatyczne, odrealnione, przypominające w swoim przebiegu starcie dwóch przeciwstawnych idei, postaw, starcie którego finał może wykraczać poza skalista wysepkę. Z treścią ściśle związana jest forma. Film Eggersa, czarno-biały obraz w formacie 4:3, sceny rozgrywane w półcieniach, niepokojące, harmonizujące z obrazem dźwięki, przypomina stare ekspresjonistyczne kino, przywołując chociażby Nosferatu - symfonię grozy, F.W. Murnau. Podobną symfonię, funduje nam, widzom reżyser nie szczędząc rozwiązań znanych z horroru czy kina suspensu. Chociaż w podstawowej warstwie film jest śmieszno-straszna opowieścią o mistrzu i czeladniku, doprowadzonej do obłędu rywalizacji w ich męskim świecie, to jego znaczeń możemy dekodować więcej. To jednocześnie opowieść o ojcu i synu, źródłem której są zarówno mitologia z mitem prometejskim jak i religie judeo-chrześcijańskie z Bogiem-Ojcem i jego Synem człowieczym. To może być również inny wariant opowieści o Skawińskim, naszym latarniku a więc opowieść o stoczonej z własną samotnością walce. Odegrane to zostało znakomicie.