sobota, 14 grudnia 2019

Czarno-białe i w kolorze

Plakat filmowy. Materiał reklamowy
High Life - Claire Denis. Egzystencjalne sf, owoc współpracy wielu podmiotów (duży wkład tych z Polski) jako przykład kina spoza głównego nurtu z wyrazistą i konsekwentną fabułą, której leniwe tempo i narracyjne skoki, determinują niesprawiedliwie niskie notowania w filmowych oceniarkach. Rozleniwieni wakacyjnymi blockbusterami, kolorowym kinem komiksowych herosów i  kolejnymi inkarnacjami Gwiezdnych wojen, w takich filmach jak Interstellar czy Ad Astra szukamy niezbędnej równowagi dla tradycji kina fantastyczno-naukowego widząc w nich nowe Solaris czy Odyseję kosmiczną. Claire Denis nie zostanie nowym Kubrickiem czy Tarkowskim ale opowiadana przez nią historia jest co najmniej intrygująca, niebanalna i po złożeniu rozsypanych elementów wracająca do elementarnych dla sf pytań. Pytań o kondycję człowieka, jego przyszłość i ewolucję jego świata, etykę i moralność korporacyjną i jednostki. W humanistycznym rozumieniu ludzkiej niedoskonałości dostrzega wręcz religijny aspekt poświęcenia i odkupienia. Nie unika przy tym szczerych, brutalnych scen atakujących nasze zmysły, epatowania seksualną drapieżnością żyjących w zamknięciu ludzi, przymusowej wręcz prokreacji, która ma być naszym zbawieniem. Ilustrując niewyczerpaną ilość wariantów dylematu wagonika. Oto grupka młodych osób, które na Ziemi popełnili kryminalnej natury występki, bardziej nieprzystosowani socjalnie niż z natury źli, w zamian za uwolnienie się od kary podejmują się zadania tylko trochę od tej kary innego. Misja jest z rodzaju tych straceńczych, dostają bilet tylko w jedną stronę. Mają udać się w niezbadaną część wszechświata by uprawdopodobnić możliwości korzystania z energii czarnej dziury. Stabilność grupy podtrzymywana farmakologicznie wyczerpuje się, system automatycznego podtrzymywania życia domaga się ofiar, Ziemia staje się coraz odleglejsza nie tylko w przestrzeni ale przede wszystkim w czasie, ludzkość skurczyła się być może do ich delegacji a przed nią horyzont zdarzeń, osobliwość, może koniec a może czegoś początek. To podróż do kresu ale i do źródła. Imponująca jest mimo wszystkich wad tego filmu, gatunkowa biegłość z jaką ponad siedemdziesięcioletnia reżyserka, nie mająca wcześniej do czynienia z fabułami sf, zbudowała swój film. Do tego w sposób analogowy, bez wszechmogącego dzisiaj CGI, z polorem vintage, w rekwizytach wprost staromodny. Zaskakująco również uciekający od nachalnego feminizmu, który wydawał się w pewnym momencie jedyną konkluzją. Na dobrym aktorskim poziomie, żeby wskazać emanującą kobiecością Juliett Binoche oraz kończącego swój pobyt w aktorskim czyśćcu Roberta Pattinsona. Jestem przekonany, że to film na poziomie co najmniej Sunshine, Danny'ego Boyla z 2007 r. dlatego nie rozumiem jego niskich ocen. Może czas to zmieni.
Plakat filmowy. Zdjęcie własne

Lighthouse - Robert Eggers. Już Sienkiewicz zauważył, że praca latarnika jest pracą odpowiedzialną, wręcz służbą,  ale w gruncie rzeczy żmudną i usypiająco powtarzalną. Pełniona samotnie rodzi wręcz śmiertelne konsekwencje. Być może dlatego u Eggersa wykonują ją dwie osoby. Doświadczonemu latarnikowi Tomowi Wake (Willem Dafoe) towarzyszy młody pomocnik Ephraim Winslow (Robert Pattinson). Latarnia znajduje się gdzieś z dala od brzegu, na niegościnnej skalistej wysepce. Ich wachta ma trwać cztery tygodnie a czas spędzony razem stać się ma próba ich charakterów. Winslow, jak to pomocnik, odpowiada za najcięższe fizycznie prace gdy Wake jedynie pełni nocne dyżury przy świetle latarni i prowadzi swój dziennik. Relacje między nimi to układ master&servant. Młody chociaż podporządkował się staremu zazdrości mu jego zadania i żyje w przekonaniu o tajemniczych relacjach łączących go z latarnią. Nawiedzają go męczące sny, które pomaga przetrwać śniona syrena. Kulminacją i zwieńczeniem ich pracy staje się wypity, w końcu razem, alkohol. Od tej pory dzieją się rzeczy dramatyczne, odrealnione, przypominające w swoim przebiegu starcie dwóch przeciwstawnych idei, postaw, starcie którego finał może wykraczać poza skalista wysepkę. Z treścią ściśle związana jest forma. Film Eggersa, czarno-biały obraz w formacie 4:3, sceny rozgrywane w półcieniach, niepokojące, harmonizujące z obrazem dźwięki, przypomina stare ekspresjonistyczne kino, przywołując chociażby Nosferatu - symfonię grozy, F.W. Murnau. Podobną symfonię, funduje nam, widzom reżyser nie szczędząc rozwiązań znanych z horroru czy kina suspensu. Chociaż w podstawowej warstwie film jest śmieszno-straszna opowieścią o mistrzu i czeladniku, doprowadzonej do obłędu rywalizacji w ich męskim świecie, to jego znaczeń możemy dekodować więcej. To jednocześnie opowieść o ojcu i synu, źródłem której są zarówno mitologia z mitem prometejskim jak i religie judeo-chrześcijańskie z Bogiem-Ojcem i jego Synem człowieczym. To może być również inny wariant opowieści o Skawińskim, naszym latarniku a więc opowieść o stoczonej z własną samotnością walce. Odegrane to zostało znakomicie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz