niedziela, 26 lutego 2017

Refleksy #1

Na małym ekranie.
Skarb - Corneliu Porumboiu. Dwóch sąsiadów gdzieś na rumuńskiej prowincji poszukuje skarbu by poprawić swój codzienny byt. Niespieszna narracja i lekki klimat nonsensu z niespodziewanym finałem tworzą współczesną bajkę. Doskonale wpisuje się w mitologię krajów byłych demoludów.
45 lat - Andrew Haigh. Tytuł to jubileusz pewnego bardzo dobranego małżeństwa. W przededniu rocznicy mężczyzna otrzymuje informację, że odnalezione zostało ciało jego pierwszej dziewczyny, która pół wieku wcześniej, w czasie wspólnej wyprawy, zginęła w Alpach. I z fascynacją zaczynamy obserwować jak to zdarzenie powoduje pęknięcie w poukładanym życiu małżonków. Świetna rola Charlotte Rampling.
Chevalier - Athina Rachel Tsangari. Bardzo podoba mi się pierwsza scena w tym filmie. Grupa mężczyzn wychodzi z morza na kamienisty brzeg, ubrani w neoprenowe stroje, z kuszami i harpunami w rękach, z wiszącymi u boku upolowanymi rybami i ośmiornicami wyglądają jak zdobywcy nowego lądu, załoga kapitana Nemo, Argonauci, konkwistadorzy, jak zwycięzcy. To historia sześciu mężczyzn (nie licząc załogi) zmierzających jachtem do Aten. By urozmaicić podróż poddają się grze, w której każdy będzie oceniał każdego. Zwycięzca wygra pierścień Kawalera. Niewinna z pozoru zabawa uruchamia kilka ciekawych spostrzeżeń o mężczyznach w tym filmie nakręconym przez kobietę i bez fizycznej obecności kobiet.


logo strony
Drugi Obieg Fantastyki, jego forum, zakończyło chyba dzisiaj działalność. Wielka szkoda. Zamieszczałem tam krótkie relacje z wrażeń jaki pozostawiły we mnie obejrzane filmy czy też przeczytane książki. W większości wpisów, wrażeń silnie subiektywnych ale unikających też konkretnych ocen, lubień czy też zachęt. Trzymając się tej formuły, oprócz szerszych omówień, zamieszczać będę te Refleksy.

środa, 15 lutego 2017

Liber domum

M.C. Escher - Drawing Hands
źródło: Wikipedia
Dom z liści - Mark Z. Danielewski. Nie pomogło swojsko brzmiące nazwisko i pochodzenie pisarza. Jego debiutancka powieść ukazała się u nas dopiero po blisko szesnastu latach. Szkoda, gdyż przez te półtorej dekady książka by się u nas zadomowiła, nabrała znaczeń, wrosła w literacki dyskurs i popkulturalny kontekst.         Tak naprawdę nie wiem dlaczego tak się nie stało, czy problemem było tłumaczenie, oryginalność edytorska mogąca zachwiać jej czytelnością czy też niewiara w polskiego czytelnika. Nieważne. Dzięki Wydawnictwu MAG, a lubię sobie wyobrazić, że również dzięki czytelnikom aktywnym na forum wydawnictwa, którzy często dopytywali się o możliwość jej wydania, możemy się w końcu zapoznać z tą głośną powieścią. Gdyby nie forma-format                 z pewnością znalazłaby się w Uczcie Wyobraźni, gdyż pasuje znakomicie do tej wydawniczej serii znanej z interesujących tytułów z gatunku szeroko pojętej fantastyki. 
Piorunującym wrażeniem jest to, że książkę Danielewski wydał w 2000 roku, w wieku 34 lat ale jej idea pojawiła się 10 lat wcześniej. Dekadę tą spędził zresztą na ubraniu tego pomysłu w tekst. Imponujące. Fakt ten pozwala mi nie myśleć, że to może być sprytne oszustwo => patrz grafika Eschera, ale pozwala mi myśleć, że stała za tym młodzieńcza bezczelność, odwaga i radość tworzenia. Zabrzmi to niewiarygodnie ale licząca 800 stron książka Danielewskiego nie jest ani o stronę za długa. Autor jest przekonany, że inwestycja w tak złożoną i nieodmiennie czasochłonną matrycę idei, pozwoli ostatecznie uzyskać smak o wiele doskonalszy niż podejście bardziej powierzchowne*. A nam wypada w to wierzyć     i przyjąć bez zastrzeżeń.
Dom z liści zaprasza czytelnika do pewnego rodzaju gry stając się przygodą i wyzwaniem gdyż to od siły naszego zaangażowania fabuła staje się mniej lub bardziej interaktywna, przepuszczając nas lub nie na kolejne poziomy. Opowiedziana przez Danielewskiego historia na podstawowym poziomie to najprościej mówiąc powieść grozy, horror, który momentami wyciśnie Wam krew z paznokci. Historia jakich                 w gatunku, wydawałoby się, wiele. Niejaki Johnny Wagabunda, młody, obiecujący chłopak wchodzi w posiadanie rękopisu książki, a raczej zbioru różnych dokumentów, zapisków, wycinków, które zamiarem    i życzeniem pierwotnego posiadacza, pana Zampano, miały stać się książką, najlepiej taką wydaną. Zampano to starzec, dziwak i samotnik, który pewnego dnia umiera i pozostawia po sobie skrzynię a w niej zawartość opisaną wyżej. Trzonem pozostawionych zapisków jest tak zwana Relacja Navidsona, która opowiada o wydarzeniach w pewnym, na swój sposób, nawiedzonym domu. To oczywiście amerykański dom, XVIII-wieczny więc jak na amerykańskie warunki prastary. Dom kupuje, próbując naprawić swój związek, niezamężna para z dziećmi. On jest słynnym fotografikiem, ona znaną modelką, oboje obecnie już trochę poza swoimi zawodami. W niedługim czasie dom ujawnia pewną swoją nietypowość i mroczną naturę a jego mieszkańcy, ludzie obznajomieni i oswojeni z kamerami i fleszami, zaczynają filmować i badać go nie wiedząc, że zostaną poddani ciężkiej próbie. Relacja Navidsona to w sumie opowieść o tym filmie, filmie z rodzaju found footage czy jak chce sam autor książki cinema verite. Wszystkim, którzy oglądali produkcje w rodzaju Paranormal Activity czy Blair Witch Project znany jest ten rodzaj dokumentu. Całość tej relacji obklejona jest nadbudową niby dokumentalną, akademicką, krytyczną, również odwołaniami do dat, osób, wydarzeń historycznych, publikacji naukowych gwarantujących autentyczność filmu. Ten gąszcz przypisów do Relacji, które same w sobie są bardzo ciekawe, tworzy subpoziom metaliteracki. Dowiemy się z nich o właściwościach echa, od echolokacji po echolalie, o snuff movies, o labiryntach, konstrukcjach budowlanych, mitach i mitologii, Escherowskich przestrzeniach, religii i przypowieściach biblijnych, speleologii, budowie skorupy ślimaka i wielu innych mniej lub bardziej pożytecznych sprawach. Przypisy zagnieżdżone w przypisach. Pojawiają się przypisy pochodzące od Johnny'ego Wagabundy, który komentując redagowany materiał opowiada o Zampano, wtrąca różne dygresje i zaczyna również opowiadać własną historię. Ten pozorny bałagan fabularny został przez Danielewskiego formalnie opanowany poprzez zastosowanie w przypisach dwóch rożnych rodzajów czcionek przypisanych poszczególnym akcjom. Wtrącenia Wagabundy przenoszą nas na drugi poziom, na którym poznajmy jego życie oraz doświadczamy procesu jego dojrzewania czy raczej przemiany. Tutaj również natykamy się na  poziom trzeci gdzie problemem staje się wiarygodność narratora. O tym, że Johnny Wagabunda funkcjonuje towarzysko opowiadając zmyślone historie, często tworzone na poczekaniu, w oparciu o jakiekolwiek słowo-klucz podrzucane przez jego przyjaciela Lude'a, dowiadujemy się już na samym początku. Oceny jego wiarygodności wcale nie poprawia fakt, że lubi być na chemicznym i alkoholowym tripie oraz być może jest genetycznie obciążony, matka była przecież pacjentką zakładu dla obłąkanych. Nie mówiąc już o spuściźnie samego Zampano, która zaczyna wywierać na niego niepokojący wpływ.
Relacja Navidsona budująca grozę i poczucie niesamowitości jest poza tym świetną opowieścią                o ludziach, o rodzinie i o miłości. O emocjach**. Z natury rzeczy jest bardzo filmowa i można żałować, że Danielewski nie pozwala wykroić z niej samodzielnego scenariusza filmu fabularnego. Nie taki był jego zamysł. Pominiętych bo przeoczonych przeze mnie tropów, nieodkrytych ścieżek, nie wspomnę bo w tej niewiedzy ich znaleźć nie mogę. Ale są. Autor podsuwa nam podpowiedzi w dwóch dodatkach pochodzących od Zampano i Wagabundy. Wśród różnych planów, szkiców, wierszy, listów, cytatów            i kolaży możemy wyławiać nowe sensy, nadać nowe znaczenia, podpierać nimi główny tekst. Mogę sobie wyobrazić, że Dom z liści jest często omawianym przypadkiem na studiach z literatury czy językoznawstwa. Prowokuje już swoim tytułem, który jakby znajduje swoje wyjaśnienie w jednym z załączonych wierszy (i nasz wielki błękitny świat/zda się jak dom z liści/  w obliczu wiatru ,na str. 648)      ale to oryginalne leaves nasuwa kilka innych semantycznych skojarzeń. W pewien sposób, przez twórcze wykorzystanie zagadki***, przypomniał mi również Pokój Gene Wolfe'a. 
Czytając Dom z liści odkrywa się ponownie taką pierwszą przyjemność z obcowania z książką, z drukiem, zapomina się o jej objętości i ciężarze. Jej forma podąża za treścią w przeplatających się relacjach. Gdy bohater czuje się zagubiony, wystraszony to układ typograficzny czytanego tekstu pozwala nam odebrać te emocje, nadając czytaniu odpowiednie tempo pozwala nam się wręcz wczuć w czytaną postać. Książka jest schludnie wydana co jest bardzo ważne gdyż przyjęta formuła opowiadania może powodować, że wszelkie zwykłe poligraficzne pomyłki czy literówki będą nam się wydawać świadomym zabiegiem autora  i zmuszą nas do niepotrzebnego wysiłku umysłowego, nie zwieńczonego żadnymi sensownymi wnioskami (np. przypis 59 , str. 59 z błędami ortograficznymi). Osobne brawa i podziękowania dla tłumacza Wojciecha Szypuły, którego sprawność translatorską mogłem poznać, w krótkim czasie od przeczytania 7EW Stephensona, ponownie z podziwem.


* podkradłem i przerobiłem tekst ze str. 294 będący fragmentem pracy Ety Rucalli, do którego odsyłam by poznać całą myśl.
** Przy odrobinie szczęścia skwitujesz to dzieło wzruszeniem ramion, zareagujesz dokładnie tak jak na to liczył Zampano - uznasz jego książkę za niepotrzebnie skomplikowaną, bezsensownie rozmytą przesadnie dygresyjną (twoje słowa) i niedorzeczną w swoim zamierzeniu; uwierzysz w to, zapomnisz o niej i będziesz żył po staremu, jadł, pił, bawił się , a nade wszystko - spokojnie spał.
Z drugiej strony istnieje spora szansa, że wcale tak nie będzie. Johnny Wagabunda 10.31.1998, we Wstępie
*** Zagadka jest więc pochodną czytania, wiąże się z wysiłkiem wymaganym od czytelnika, który musi tłumaczyć sobie świat - nie pozostaje mu zresztą nic innego, gdy staje wobec pytań bez odpowiedzi - fragment eseju Riddles Without, Edith Skourja wykorzystany przez Zampano*** na str. 43

zdjęcie własne


  

poniedziałek, 6 lutego 2017

Sex-misja

Wikipedia
7EW - Neal Stephenson. Bardzo ładna oprawa tej książki skrywa dwa oblicza. Pod czarną obwolutą ujawnia się biel okładki, każda     z odpowiednią okrągła grafiką pośrodku. Sama opowieść Stephensona również ma janusowe oblicze. Książka lekka nie jest. Trochę waży. Czytając żałowałem, że nie nabyłem jako pliku na czytnik, no ale był to wynik promocyjnego zakupu wiązanego           z Domem z liści. Ciężar fizyczny to nie jedyna krytyczna uwaga pod adresem tej książki. Niestety. Męczyłem się w dwójnasób chociaż Stephenson dwoił się i troił by przykuć moją uwagę. Zaczyna od wysokiego C czyli od tego, że Księżyc, nasz naturalny satelita ulega zniszczeniu. Dosłownie rozpada się na kilka dużych części i miliardy mniejszych. Jakby tego było mało cały ten księżycowy gruz, dwa lata po tej katastrofie, musi opaść na Ziemię której powierzchnie będzie bombardować przez 5000 lat (!), niszcząc wszelkie życie, wyjaławiając ją do cna. Świadomość rychłej zagłady, dwóch lat do końca świata, inicjuje działania większości państw zmierzające do ocalenia gatunku i jego cywilizacyjnych zdobyczy. Na okołoziemskiej orbicie międzynarodowa stacja kosmiczna podejmuje szaleńczy wyścig z czasem by przyjąć jak największą liczbę wyselekcjonowanych na Ziemi młodych ludzi, którzy staną się zalążkiem nowej ludzkości. Niewiele w tym momencie zdradzam gdyż      w tym opisie dotarłem może do 50 strony. Z ośmiuset. Wydawałoby się, że dalej będzie coraz lepiej.      W części pierwszej obserwujemy dwuletnie zmagania z rozbudową stacji kosmicznej, problemy techniczne, społeczne a nawet polityczne. Poznajemy głównych i pomniejszych bohaterów. Wszystko      to w duchu współpracy, zdrowego współzawodnictwa, rozumienia wyższego celu, takim z grubsza, nastroju pozytywistycznym. W części drugiej napięcie wzrasta gdyż jesteśmy świadkami zagłady Ziemi, dramatycznej wolty personalnej na stronie 320 oraz konieczności uniknięcia przez stację kosmiczną losów macierzystej planety. Tak dotarliśmy do strony 537 i części trzeciej, której akcja toczy się Pięć tysięcy lat później. Na tych ostatnich trzystu stronach dzieje sie w sumie najwięcej i rzeczy najważniejszych z punktu widzenia celu pierwotnej misji a wszystkie wcześniej pokazane strzelby strzelają w krótkich odstępach czasu kończąc rach-ciach książkę. Oczywiście przepraszam za to wyzłośliwianie się ale całość mnie literacko nie urzekła. W powyższym opisie wszystko wydaje się pozornie na miejscu, wymieszane zgodnie z gatunkiem i tradycją opowieści katastroficznej ale diabeł tkwi w szczegółach. O ile Stephenson przyłożył się do technikaliów i do naukowej strony, z braku odpowiedniej wiedzy, pretensji większych mięć nie mogę, to styl tej opowieści silnie mnie zirytował. Kiedy oczekiwałem prześlizgnięcia się po zagadnieniu dostawałem nudny elaborat, kiedy liczyłem na szczegóły to się okazało, że jest już pięć tysięcy lat później. Będę pamiętał, że dowódcą Arki był Szwajcar ale nie dowiem się dlaczego Księżyc był taki kruchy. Opowiedziana historia sprawia wrażenie pisanej na raty, ze zmieniającą się co jakiś czas koncepcją pisarza na rozwój fabuły. O twiście ze strony 320 już mówiłem? O supercywilizacji pierścienia, która ma problem ze skonstruowaniem napędu turbośmigłowego? O terraformowaniu Ziemi? O śpiących królewnach? Żartuję, królewien nie było, byli górnicy i marynarze. Żeby nie było, książka ma swoje świetne momenty a w nich zdecydowanie narysowanych bohaterów i sensacyjną akcję, a jej słabsze chwile wynikają chyba jedynie z miłości własnej pisarza, który nie chciał zrezygnować z kilku pomysłów. W sumie jestem zaskoczony gdyż lektura Zamieci czy też Diamentowego wieku była wielką przyjemnością. Co prawda moja wrodzona awersja do "grubych" książek nie pozwoliła mi dotychczas przeczytać Cryptonomicon, Peanateme, Reamde czy też Cyklu barokowego, które mają zresztą jak najlepsze opinie wśród czytelników, to jednak szybko się na Stephensona nie skuszę. A 7EW dałbym do redakcji Andy'emu Weir'owi, byłaby lżejsza.

zdjęcie własne

piątek, 3 lutego 2017

Make love, not war

zdjęcie własne
Nowy początek - Denis Villeneuve. Reżyser poważnie potraktował sf debiutując w tym gatunku a uzyskany efekt dobrze rokuje nadchodzącemu Blade Runner 2049 oraz planowanemu zmierzeniu się z Diuną. Oczywiście miał szczęście ekranizując znakomite opowiadanie - Historia twojego życia, Teda Chianga, który notabene, współpracował również przy scenariuszu filmu. Głównie z tego powodu godzę się z wprowadzonymi zmianami. Film rządzi się swoimi prawami i twórcy uznali widocznie za konieczne bardziej przestrzenne pokazanie dosyć kameralnych zmagań lingwistycznych Ziemian z przybyszami. Mamy więc wizję statku wiszącego nad zielonymi równinami jak z tapety windows, globalną politykę, prężenie muskułów przez światowych przywódców i ich żołnierzy, kryzys który stawia świat na krawędzi. W tym wszystkim łatwo było zgubić przesłanie opowiadania Chianga, prawdziwie filozoficzną prawdę o jakże innym niż ludzki języku, który łącząc czas i przestrzeń, staje się językiem miłości i zrozumienia międzygatunkowego. Na szczęście i wbrew moim wcześniejszym obawom Villeneuve dał radę chociaż kilka razy niepotrzebnie komplikował sobie zadanie. Brakowało mi wykorzystania zasady najkrótszego czasu Fermata (ta               o rozchodzeniu się światła w powietrzu i wodzie), która chyba najzgrabniej tłumaczyła funkcjonowanie języka przybyszów, niepokoił przydługi rozbieg filmu i trochę irytowały powtarzające się sceny przemieszczania bohaterów między obozem a muszlą-statkiem. Ale to nieistotne szczegóły nie zacierające dobrego wrażenia. Jeżeli chodzi o grę aktorską to praktycznie film trzech aktorów, nie licząc Abbota i Costello ale głównie Amy Adams. Partneruje jej oczywiście Jeremy Renner w roli naukowca oraz Forest Whitaker jako wojskowy ale ich gra, oględnie mówiąc, jest po prostu oszczędna. Reszta to tło. Film jest również oszczędny w epatowaniu efektami specjalnymi co tworzy miły kontrast dla rozbuchanego kina opartego o CGI a inscenizacja momentami przypomina szwedzki minimalizm. Przybysze są odpowiednio obcy, wzbudzając raczej zaciekawienie niż strach czy odrazę a ich język jest na tyle skomplikowany,       że pozostaje nam uwierzyć w jego moc. Jeżeli chodzi o muzykę to mogę jedynie powiedzieć, że nie kolidowała z obrazem a to chyba dobrze. Pozostają mi w pamięci charakterystyczne dla dzisiejszego kina sf dźwięki syreno-dudniące podkreślające dramaturgię wydarzeń.
Chyba od Bliskich spotkań trzeciego stopnia, Spielberga (1977) czy też Kontaktu, Zemeciksa (1997) nie było takiej dawki humanistycznego przesłania i optymizmu. Wychodzi raz na dwie dekady, czyli nieczęsto się zdarza takie spotkanie.

czwartek, 2 lutego 2017

Matka jest tylko jedna

Ma być czysto - Anna Cieplak. Nie było lekko. Tak naprawdę nie dla mnie była ta książka. Dziewczyńska, socjalno-pomocowa, taka lekko nauczycielska. No bo sami popatrzcie - główne bohaterki to dziewczyny, dwie piętnastoletnie dziewczyny. Jedna, Julia,            z rodziny tzw. patchworkowej ale radzącej sobie, druga, Oliwia,     z takiej trochę lekko dysfunkcyjnej (niby pato). Oliwia imponuje Julii zaradnością, chłopakiem, którego rzekomo ma i z którym rzekomo zaszła. Julia imponuje Oliwii, normalnym domem oraz tym, że można jej pokazać życie, którego nie zna. Opowieści, którą snuje Cieplak, daleko od rytmu chętnie cytowanego hip-hopu a kilka prawd o tym jak młodzież popija, popala i zalicza kolejne bazy wcale nie wygląda tak destrukcyjnie jak się spodziewamy. Przez większość książki dziewczyny lajkują, wysyłają foty na snapa i insta a ich największym dramatem jest brak dostępu do sieci i kolor airmaksów. Nie jestem obiektywny ale wszystko to jest jakoś mało odkrywcze, jakoś tak się rozłazi, nie przykuwa uwagi. Środowiskowo jest to zbyt rozmyte jakby szukało uniwersalnej matrycy i rozmija się z moim doświadczeniem a co najmniej wyobrażeniem. I nie wiem czy adresatem powinny być nastolatki czy ich opiekunowie gdyż padająca na początku myśl - mieć piętnaście lat to jak mieć przed sobą perspektywę przynajmniej pięciu lat uporczywych zaburzeń urojeniowych, których nie da się niczym wyleczyć - dalej się nie rozwija. Puenta, że jedna z dziewcząt zasługuje na ośrodek wychowawczy a druga na zagraniczny obóz językowy i obie traktują to jako formę kary nie zadowala mnie. Na pewno nie są to dwie strony tego samego medalu. Wyobrażam sobie,           że możliwym kluczem do zrozumienia przekazu jest postać Magdy, młodej macochy Julii, która sama dopiero co się poskładała w dorosłość ale za wiele to nie zmienia. Bezduszność instytucjonalna, rozpad więzi emocjonalnych w wyniku atomizacji rodziny, szczególna w tożsamości śląskiej kojarzonej                   z wielopokoleniowością. No bo co jeszcze? Może tym kluczem jest nieobecność matek? Przecież są albo macochami albo pracują w Reichu.

Książka Cieplak za to skojarzyła mi się natychmiast                  z Komunią*, filmem dokumentalnym (no trochę inscenizowanym) Anny Zameckiej. Dużo bardziej trafia do mojej wrażliwości ta próba pokazania podobnego w sumie problemu. W filmie Ola, rówieśnica dziewcząt z książki Cieplak, stara się podtrzymać więzi rodzinne we własnej, rozpadającej się podstawowej komórce społecznej. Przygotowuje swojego niepełnosprawnego brata do I komunii świętej, stara się sprowadzić matkę do domu, pilnuje ojca, który ma również, jak ojciec Oliwii, ustanowionego kuratora. Zameckej nie był potrzebny nikt na tle którego jej bohaterka, Ola byłaby gorsza lub lepsza. Za całe środowisko robi jedna rodzina, którą opuściła matka. W tym sensie Zamecka pozwoliła mi zrozumieć myśl Anny Cieplak, dlaczego ma być czysto.

http://www.aurorafilms.pl/w-kinach/komunia/

środa, 1 lutego 2017

Siłaczka

fotografia - Wikipedia
Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej - Maria Sadowska*. Momentami zaskakująca biografia Michaliny Wisłockiej, lekarki, autorki najbardziej popularnego poradnika o miłości i kochaniu, któremu tytuł dał poemat Owidiusza. Książka pokazująca seksualność, uwalniająca kobiecość, nie była artykułem pierwszej potrzeby i jej wydanie w latach 70-tych ubiegłego wieku nie było takie łatwe. Nawet dzisiaj nakręcenie filmu o powstaniu książki wydaje się krokiem nie tak znowu oczywistym. Pomimo pozorów hipisowskiego luzu   i dobrobytu dekady Gierka pojawienie się Sztuki kochania na rynku było splotem różnych przypadków i nieprzypadkowych starań. Pozwala to twórcom filmu na barwne odmalowanie tamtych lat a duża dawka ciepłego humoru i dystansu osładza ich siermiężność. Oczywiście niebagatelne znaczenie ma zobrazowanie tytułowej sztuki kochania i faktycznie takiej ilości scen erotycznych dawno w kinie nie  widziałem. Grey przy nich to pan Szaruś. Pomimo zapewnień samej autorki,   że "ślepy nie może opisać kolorów", o wiedzy płynącej            z doświadczenia, jej porady pomagały raczej innym niż jej samej a jej życie miłosne, uczuciowe nie było proste i jak się wydaje do końca szczęśliwe. 
Myślę, że kino polskie znalazło idealny przepis na film autentycznie popularny i staje się dobrą alternatywą dla podobnego kina z zagranicy. Sala kinowa była w każdym razie pełna o czym dodatkowo zaświadcza box office. Tym przepisem na sukces jest odkrycie popularności biografii. Oczywiście koniecznym jego składnikiem oprócz znanej postaci muszą być znani i lubiani aktorzy. Oglądając polskie filmy może się wydawać, że ich ławka staje się coraz bardziej krótka ale myślę, że to jedynie powierzchowne wrażenie. Duże brawa dla Magdaleny Boczarskiej grającej Wisłocką w kilku liniach czasowych, grającej do tego całym ciałem. Wyróżnia się jeszcze dobra rola Eryka Lubosa                           i "zabetonowanego dygnitarza" Wojciecha Mecwaldowskiego czy też, króciutka, cenzora w wykonaniu Artura Barcisia. Podoba mi się balans anegdotyczności tej opowieści pozwalający uwolnić i równoważyć humor i emocje z kontekstem historycznym. Plus dobra muzyka z Anią Rusowicz wykonującą cover Brekautów, na czele. Historia Michaliny Wisłockiej wpisuje się w sukces zapoczątkowany chyba tak naprawdę przez film Bogowie, Łukasza Palkowskiego; w filmie jest zresztą świetny crossover kiedy to Wisłocka mija się na schodach urzędu KC PZPR z palącym papierosa Religą-Kotem). Po drodze mieliśmy Ostatnią rodzinę a za chwilę obejrzymy Marię Skłodowską-Curie. Podobny sukces komercyjny odnosi również polska komedia, mniej lub bardziej romantyczna, w rodzaju Listów do M. czy ostatnią Po prostu przyjaźń. To już jednak jest inna historia ale wypada się z tego wszystkiego cieszyć.

* na podstawie książki Violetty Ozminkowski, Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki