piątek, 3 lutego 2017

Make love, not war

zdjęcie własne
Nowy początek - Denis Villeneuve. Reżyser poważnie potraktował sf debiutując w tym gatunku a uzyskany efekt dobrze rokuje nadchodzącemu Blade Runner 2049 oraz planowanemu zmierzeniu się z Diuną. Oczywiście miał szczęście ekranizując znakomite opowiadanie - Historia twojego życia, Teda Chianga, który notabene, współpracował również przy scenariuszu filmu. Głównie z tego powodu godzę się z wprowadzonymi zmianami. Film rządzi się swoimi prawami i twórcy uznali widocznie za konieczne bardziej przestrzenne pokazanie dosyć kameralnych zmagań lingwistycznych Ziemian z przybyszami. Mamy więc wizję statku wiszącego nad zielonymi równinami jak z tapety windows, globalną politykę, prężenie muskułów przez światowych przywódców i ich żołnierzy, kryzys który stawia świat na krawędzi. W tym wszystkim łatwo było zgubić przesłanie opowiadania Chianga, prawdziwie filozoficzną prawdę o jakże innym niż ludzki języku, który łącząc czas i przestrzeń, staje się językiem miłości i zrozumienia międzygatunkowego. Na szczęście i wbrew moim wcześniejszym obawom Villeneuve dał radę chociaż kilka razy niepotrzebnie komplikował sobie zadanie. Brakowało mi wykorzystania zasady najkrótszego czasu Fermata (ta               o rozchodzeniu się światła w powietrzu i wodzie), która chyba najzgrabniej tłumaczyła funkcjonowanie języka przybyszów, niepokoił przydługi rozbieg filmu i trochę irytowały powtarzające się sceny przemieszczania bohaterów między obozem a muszlą-statkiem. Ale to nieistotne szczegóły nie zacierające dobrego wrażenia. Jeżeli chodzi o grę aktorską to praktycznie film trzech aktorów, nie licząc Abbota i Costello ale głównie Amy Adams. Partneruje jej oczywiście Jeremy Renner w roli naukowca oraz Forest Whitaker jako wojskowy ale ich gra, oględnie mówiąc, jest po prostu oszczędna. Reszta to tło. Film jest również oszczędny w epatowaniu efektami specjalnymi co tworzy miły kontrast dla rozbuchanego kina opartego o CGI a inscenizacja momentami przypomina szwedzki minimalizm. Przybysze są odpowiednio obcy, wzbudzając raczej zaciekawienie niż strach czy odrazę a ich język jest na tyle skomplikowany,       że pozostaje nam uwierzyć w jego moc. Jeżeli chodzi o muzykę to mogę jedynie powiedzieć, że nie kolidowała z obrazem a to chyba dobrze. Pozostają mi w pamięci charakterystyczne dla dzisiejszego kina sf dźwięki syreno-dudniące podkreślające dramaturgię wydarzeń.
Chyba od Bliskich spotkań trzeciego stopnia, Spielberga (1977) czy też Kontaktu, Zemeciksa (1997) nie było takiej dawki humanistycznego przesłania i optymizmu. Wychodzi raz na dwie dekady, czyli nieczęsto się zdarza takie spotkanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz