niedziela, 29 października 2017

Lato szoszonów

Zdjęcie wydawca
Przemytnicy - Konrad Janczura. Opowieść z Podkarpacia i raczej jego wiejskiej części. To bardziej nowela niż powieść (160 stron), ze specyficzną narracją, w warstwie fabularnej mało odkrywcza. Fery i Zola to młode chłopaki, lat dwadzieścia z okładem, którzy pracują dla Senseia, lokalnego "biznesmena" zajmującego się handlem a głównie przemytem towarów monopolowych z sąsiedniej Ukrainy. Mamy kilka obrazków tej sąsiedzkiej bytności, raczej trywialnych pomimo cienia historii tej ziemi (Wołyń) i obecnej sytuacji politycznej (Donbas, Krym). Mamy kilka miłych słów o regionie (twarda ziemia) i mieszkających tam ludziach (twardzi ludzie), kilka banalnych spostrzeżeń i pijackich rytuałów. Mamy dziewczyny, które jak wszędzie chcą tych pijaków wyprowadzić na ludzi.
Mam wrażenie, że to wszystko takie niedokończone, bardziej nadające się na niedługie opowiadanie. Bardziej przypomina etiudę filmową i być może jako ruchomy obraz byłoby zgrabniejsze. Chociaż podobny obraz już był, Yuma, Piotra Mularuka z młodym Gierszałem. Nie, jednak nie, zachodnia granica była zabawniejsza. Janczura dał swoim bohaterom przeczucie, że istnieje inny świat a za ich plecami cały czas nam podpowiadał, że gówno z tego będą mieli. Chciałbym, by gdzieś za dziesięć, dwadzieścia lat Konrad Janczura powrócił do postaci Zola. Powiedział nam i odpowiedział sobie, dokąd doszliśmy.

środa, 25 października 2017

Krakowski spleen

Zdjęcie wydawca
Przyducha - Maciej Piotr Prus. Nazwisko zobowiązuje, stąd może we mnie, czytelniku oczekiwanie w tej prozie polskiego realizmu bądź chociaż komentarza do naszej współczesności. Znajdziemy oczywiście i to, nie tylko w dramatycznym splocie medialnych faktów z Małą apokalipsąKonwickiego, które u Prusa noszą wręcz znamiona niechcianego proroctwa. Nie tylko w dusznej atmosferze krakowskiego Kazimierza, tego niedotlenienia oddanego tytułem.
Bohaterem staje się Filip Front, pisarz, poeta, dramaturg, scenarzysta. Twórca powszechnie znany a jednocześnie personalnie nierozpoznany. W relację z nim wchodzi nieoczekiwanie opiekun jego mieszkania, jednocześnie narrator powieści i stały bywalec w lokalu Piękny Pies. W następstwie mniej lub bardziej zawinionych działań traci swoją tożsamość. Wszystko to zostaje rozegrane w lekko dystopicznym klimacie, świat opisywany przez Prusa (głównie Kraków) dotyka pewien rozpad, którego efekty poznajemy fragmentami. A to zaskakuje nas kryminalizacja palenia papierosów albo ograniczenia w swobodnym poruszaniu się po mieście pilnowane przez służby policyjne i patriotycznych wolontariuszy. Następujące zmiany ograniczające wolność zaczynają być odbierane jako wręcz konieczne. Już się nawet nie buntujemy, bo przespaliśmy odpowiedni moment, konkluduje bohater. Natura zmieniającego się świata przypomina nieco w swojej nieuchronności i konsekwencji świat pokazany ostatnio w serialowej ekranizacji Opowieści podręcznej, Atwood. Całość jest napisana niebywale przejrzyście ale jednocześnie fabuła jest intrygująco mętna, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Przykuwa uwagę kafko-lynchowym uwikłaniem jednostki w system, problemem tożsamości i roli twórcy, jako artysty wykorzystującego i wykorzystywanego.
I nie jest tak ponura jak się ostatecznie może wydawać. 

niedziela, 15 października 2017

Lakoniczne nieszczęścia ludzików

Zdjęcie wydawca
Mikrotyki - Paweł Sołtys. Muzycy stanowczo za rzadko piszą książki. Jeszcze bardziej dziwi to w przypadku tych piszących piosenki, w których DNA jest konieczna wrażliwość, dar obserwacji i umiejętność przebrania tego w słowa. Jestem muzykantem i podpatruje miasto, śpiewa i pisze jeden z nich.
Nowa płyta Pablopavo i Ludzików - Ladinola zasadniczo powinna być w sprzedaży wiązanej z autorskim zbiorem Pawła Sołtysa. Głownie dlatego, że się uzupełniają a nie tylko dlatego, że autorem opowiadań i tekstów piosenek jest ta sama osoba. Piosenki dzięki aranżacjom muzycznym i jednak większej dawce optymizmu, wnoszą niezbędny blask i przestrzeń w tą gęstą prozę. Opowiadania wydają się nie pozwalać rozlać naszej wyobraźni, opisując zamknięte, przeszłe już światy, na które nie mamy wpływu. Po prostu musimy wejść i uwierzyć w świat opisany przez Pawła Sołtysa. Siedzimy w mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty. Wyobrażam sobie monstrualny gramofon grający tę wielką płytę, nasze życie, mnie, siostrę na obcasach i tych dwoje przed telewizorem. Doskonałe jest u Sołtysa łapanie takich już historycznych momentów, tak często obecnie pojawiających się w kulturze opisów lat powyżej i poniżej zera. Zamrażanie tych chwil ma większą moc niż zwykła anegdota i przypomina raczej żywe wspomnienie, w którym poczujemy i zapach powietrza i smak krwi. Są szczere i prawdziwe na tyle na ile pozwala pamięć. A przy całej swojej poezji, odznaczają się precyzją i konsekwencją, nie obiecując więcej niż mogą dać. Pomimo różniących autora i czytelnika życiorysów, pomimo innych miast i osiedli, odpryski tych wspomnień okazują się zadziwiająco wspólne co tylko przekonuje, że Paweł Sołtys pisze o nas a nie o sobie.
Uwaga, użycie Mikrotyków powoduje objawy odstawienia.             

środa, 11 października 2017

Po nas choćby rdza

Zdjęcie wydawca
Rdza - Jakub Małecki. To jakby Dygot drugi. Równie sugestywny w opisie rodziny, małej społeczności, związków, tańca przypadku z przeznaczeniem. Tak jak w Dygocie kalendarz historyczny to jedynie odnośnik, zegar odmierzający życie bohaterów - Szymka, jego rodziny, ludzi z ich otoczenia, mieszkańców małej miejscowości, wsi wręcz, małych żyć. Możemy w tej procesji życiorysów dopatrzeć się zjawiska korozji, której efektem jest rdza*. Proces ten oglądamy najczęściej w przyspieszonym tempie, zatrzymując się chwilami by przyjrzeć się bliżej jego szczegółom.Ten znany z popularnonaukowych filmów myk pozwala nam znowu odbyć ponad sześćdziesięcioletnią podróż. Masę żelazną uosabiają tory kolejowe, siekiera, pistolet, samochód, brona, stopione już na zawsze z ludźmi i budujące zlepek z krwi i rdzy. Podoba mi się u Małeckiego ta próba uratowania efektów tego rozpadu przed zapomnieniem, przed umniejszeniem tych biografii z Chojnów. Imponuje takim przechowywaniem rdzy w szklanym naczyniu, ratującym bądź chociaż spowalniającym jej całkowity rozpad. Ale to za mało by autora uwolnić od zarzutu wtórności, skopiowania własnego Dygotu, powtórzenia równie wciągającego, emocjonalnego ale jednak powtórzenia. Chyba, że ta historia musi wybrzmieć do końca. Wtedy przeczytam i następną podobną, z przyjemnością. 

* (za Wikipedią) Przy wystarczającej ilości czasu, tlenu i wody, każda masa żelaza ostatecznie przekształca się w całości w rdzę i rozpada się.


Dygot -  Sześćdziesiąt sześć lat dygotu.  Nie potrafię z całą stanowczością 
stwierdzić
Zdjęcie wydawca
czy to już proza wybitna. Nie wiem czy opowiada o nieuchronności przeznaczenia czy raczej o ścieżkach wolnego wyboru. Nie wiem czy wielkopolskie Koło staje się mandalą życia czy pozostaje jedynie prowincjonalnym miastem. Są w książce fragmenty wybitne, które faktycznie wywołają w nas dygot. Na pewno historie rodzinne znad Warty, które opowiada Małecki silnie angażują czytelnika, są świetnie napisane i drżą od emocji. I długo będą w nas rezonować, że tak przy drganiach pozostanę. 

piątek, 6 października 2017

Drim-kam-tru

Reklama w kinie. Zdjęcie własne
Blade Runner 2049 - Denis Villeneuve. Uspokoiłem się po pierwszych recenzjach. Nie wczytywałem się w nie ale jednoznacznych tytułów trudno było nie zauważyć.
Blade Runner - Ridleya Scotta był filmem, który praktycznie zdefiniował mnie jako miłośnika fantastyki. Wczoraj jeszcze powtórzony zachwyca niemalże tak samo jak obejrzany po raz pierwszy. Stąd moje obawy, które pojawiły się gdy parę lat temu (jak ten czas płynie) ogłoszono, że powstanie ciąg dalszy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że wszyscy, którzy pod kierunkiem Villeneuve'a tworzyli ten film dali radę. Sprostali niełatwemu przecież zadaniu by po 35 latach powrócić do tego świata. Po 30 latach wrócić do Los Angeles i ponownie przykuć naszą uwagę marzeniami androidów i ich łowców. Byłem pewny, że film będzie ucieczką do przodu a tu zaskakująco dostałem jednak kontynuację ściśle powiązaną z filmem Scotta i w detalach nawiązującą do książkowego pierwowzoru. Kontynuację zgrabną, zrobioną z szacunkiem do widza, z potrafiącą zaskoczyć fabułą. W warstwie wizualnej i dźwiękowej emocjonalnie i technicznie bez zarzutu. Los Angeles nadal mroczne, mokre i ubrane w światła neonów i świetlnych reklam. Muzyka chwilami ładnie nawiązuje do tematów Vangelisa ale jednocześnie nie jest wtórna i właściwie współgra z obrazem. Aktorsko można jedynie żałować, że nie było roli na miarę Roya Batty'ego (Rutger Hauer). Harrison Ford wypadł w tym powrocie lepiej niż w Przebudzeniu mocy. Ryan Gosling bezbłędnie stworzył postać funkcjonariusza K. Do historii filmu powinna przejść scena ich bójki w hotelowej sali w czasie holograficznego koncertu Presleya. Obawiałem się długości tego blisko trzygodzinnego filmu ale nie jest to odczuwalne co świadczy o jakości widowiska.
Idźcie i patrzcie, ale uważajcie, kolejki przed salami kinowymi to na film Pana Vegi a nie Villeneuve'a.

Zdjęcie własne


wtorek, 3 października 2017

Refleksy #10

Plac zabaw - Bartosz M. Kowalski. To nie miało prawa się zdarzyć. Gdyby takie straszne rzeczy się nie zdarzały moglibyśmy po seansie powiedzieć - to niemożliwe. Obraz słusznie wstrząsający, chociaż widz nie powinien w tym szoku ograniczać się do finałowej sceny. Zło pełznie przez cały film. Debiut na miarę najlepszych obrazów Michaela Haneke.
A Ghost Story - David Lowery. Życie pośmiertne duchów czyli czym się one zajmują gdy nie straszą. Kojący, poetycki obraz samotności ujętej do tego w kosmicznej skali czasu. Filmografia wytwórni A24 generalnie zasługuje na uwagę 
Morgan - Luke Scott. Długometrażowy debiut syna Ridleya nie zachwyca. Pomimo grupy znanych aktorów i scenariuszowego potencjału, nie wykorzystuje żadnego z tych atutów. Cień Ex Machiny - Alexa Garlanda  i Hanny - Joe Wrighta, przecież też nie arcydzieł.
Deepwater Horizont - Peter Berg. Bliskie tradycyjnemu kinu katastroficznemu chociaż oparte na wydarzeniach, które w 2010 r. miały miejsce w Zatoce Meksykańskiej. Jednak jak się wydaje, przebieg już historycznych wypadków był o wiele ciekawszy niż ich fabularna wersja.
Boska Florence - Stephen Frears. Śpiewać każdy może a chcieć to móc. Zabawna ale nie rubaszna wersja opowieści o bogatej damie w opałach (Meryl Streep). Jako rycerz-ratownik uroczy jak zawsze Hugh Grant. Przy całym swoim humorystycznym aspekcie dogłębnie refleksyjne kino. 
Electric Dream - interesująco się zapowiadająca antologia filmów tv na podstawie twórczości PKD. Zgodna z moimi o tej twórczości wyobrażeniami, scenicznie dotrzymuje kroku dotychczasowym ekranizacjom. Oprócz powtórki Blade Runnera dobre wprowadzenie/uzupełnienie do kontynuacji Villenneuve'a.
Star Trek: Discovery - Nigdy nie byłem trekkies, kinowe wersje przygód dzielnej załogi oglądałem zazwyczaj w kinie domowym raczej z sympatii dla gatunku niż tej konkretnej serii. Z serialami było znacznie gorzej, wystarczy powiedzieć, że jaki odcinek  bym nie oglądał to zawsze trafiałem na problemy z Klingonami. Rozumiecie, nudne to się już zrobiło. Włączam nowe otwarcie a tam znowu Klingoni. No i ktoś histerycznie uznał, że poprzednie serie były zbyt seksistowskie. Lepiej jeszcze raz obejrzeć Galaxy Quest. Ponoć konkurencja z Orville zrobiła to samo tylko lepiej. A ja wolę raczej zamierzone pastisze.