wtorek, 25 lipca 2017

Tak samo ale inaczej

Zdjęcie wydawca
Stacja Centralna - Lavie Tidhar. Autor szarżuje ale trudno mi jednoznacznie uznać czy w świecie literatury fantastycznej to bardziej wada czy zaleta. Tytułowy obiekt to kosmoport ulokowany w Tel Awiwie, w Judei przyszłości (jakby ziemi tej było mało problemów). Cywilizacyjny konglomerat jaki tam spotykamy uderza do głowy swoją różnorodnością, kosmopolityzmem i wymuszoną miejscem kohabitacją. Staje się jakby ambasadą, ziemią niczyją, Checkpointem Charlie , łącznikiem z Ziemią jej pozaziemskich bytów. Świat się postarzał i zasłużył już na nazwy w rodzaju - Kolebka Człowieka, Macica Ludzkości czy też Rdzeń. Masy ludzkie mieszają się z samodzielnymi acz porzuconymi robotami, świadomość ludzka z jaźnią cyfrową, świat realny z wirtualnym, awatary z jak najbardziej żywymi stworzeniami, biologia swojska i obca, chasydzi z duchownymi Drogi Robota. Nie zdziwi nas nawet ceremoniał obrzezania prowadzony przez kapłana-robota, który chciał zostać Żydem. Zresztą wielobarwność religijna mieszkańców wszechświata Tidhara, bogotwórstwo na tej żyznej monoteistycznej glebie szybko przestaje nas dziwić jakby tłumaczona świętością i mistycyzmem tego miejsca.
W cieniu stacji, już bardziej w tradycyjny sposób, splatają się losy kilku osób. Powracającego na Ziemię Borisa Chonga i jego dawnej miłości Miriam. Jej przybranego syna, Kranka, stworzonego nie zrodzonego, Carmel, kosmicznej strzygi (już wiem dlaczego powieść tak spodobała się Peterowi Wattsowi) żerującej na cyfrowych danych i jej przyjaciela Achi, antykwariusza ceniącego dane bardziej tradycyjne czy Iosabel zakochanej w robotniku a raczej dawnym robocie bojowym, pilotce wirtualnych przestrzeni. Połowę książki zajmuje przedstawienie jego głównych bohaterów, których w drugiej połowie powoli żegnamy, nie prowadzeni przez żądną wstrząsającą nami intrygę, zmuszeni tym samym smakować świata przedstawionego. A świat jest smakowity chociaż najczęściej dostajemy tylko jego kęsy, fragmenty, przeczucia. Autor karmi naszą wyobraźnię niedomówieniami, wiele swoich ciekawych pomysłów nie rozwija lub nieoczekiwanie je porzuca. Najciekawsze jest to, że praktycznie przez całą lekturę nie opuszczamy Tel Awiwu, poruszając się wręcz w jednej jego dzielnicy. Jednocześnie, pomimo tego, że to jednak daleka przyszłość, ten cały świat jest staroświecki i po naszemu przewidywalny. Momentami wręcz melancholijny jak Saudade M. Johna Harrisona, z którego trylogią Traktu Kefauhuchiego ma zadziwiająco wiele wspólnego. Chwilami nostalgiczny i odlskulowy. Narracja jest splątana i niespieszna Dużo w tym literackiego smaku i kulturowej oryginalności. Ale tym autor Osamy i Stulecia przemocy przecież nas nie zaskoczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz