plakat filmowy |
Oczekiwania wobec filmu Singera mogły być wielkie gdyż historia tego brytyjskiego zespołu jest wyjątkowa i doskonale ilustruje przemiany nie tylko społeczne ale i kulturowe ostatnich dekad XX wieku. Queen z jego charyzmatycznym liderem Freddiem Mercurym to gotowy scenariusz na niejeden film. Singer może niepotrzebnie próbuje to wszystko w ciągu dwóch godzin opowiedzieć tworząc coś na kształt składanki the best of... Dlatego też w nieco ekspresowym tempie gnamy po biografii zespołu, od 1970 roku kiedy muzycy amatorskiej kapeli Smile napotkali na swojej drodze Farrokha Bulsarę do historycznego występu na Wembley w ramach wielkiego, charytatywnego koncertu Live Aid w 1985 roku. Między tymi latami oglądamy zespół w jego lepszych i gorszych chwilach a przede wszystkim zespół tworzący muzykę, którą wszyscy znamy. A przecież lubimy słuchać to co znamy. Film nie przedstawia jakiś faktów, które fanowi zespołu byłyby nieznane, cieniując psychologię postaci (no, głównie Freddiego) stara się nie tworzyć mroku a życie rockmenów wygląda może nie idealnie ale stanowczo zbyt grzeczne. Musimy pamiętać, że Queen nadal istnieje, tworzy, koncertuje i muzycy, którzy są w zespole od początku mieli z pewnością znaczący wpływ na kształt opowiedzianej historii i widać, że podpisali "protokół rozbieżności". Czuć tu po prostu kolektywną pracę starającą się wygładzić niepotrzebne zmarszczki i nikogo nie urazić. Lifting ale udany, wszyscy będą zadowoleni.
Muzyka jest głównym bohaterem ale aktorzy również się spisali. Rami Malek jako Mercury wypadł świetnie i oczywiście kradnie show ale pozostali muzycy też zostali dobrze zagrani. Można się jedynie zastanawiać jak by wypadł Sasha Baron Cohen oraz kiedy Malek zagra Micka Jaggera. Mam nadzieję na wybuch Queenmanii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz