wtorek, 26 grudnia 2017

Poszukiwany chłopiec z miotłą

kadr z filmu ( w stylistyce Rembrandta)
Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi - Rian Johnson. Praktycznie całe życie z GW w tle, trochę to krepujące. Tym bardziej w ich ostatniej odsłonie, która jest zwyczajnie idiotyczna i po prostu nudna. O ile Przebudzenie mocy*, powtarzające Nową nadzieję, obdarzyłem jakimś kredytem zaufania, to Last Jedi po prostu mnie zdeprymował. To jest chyba gorsze od przygód młodego Anakina. Rey nie nabrała charakteru, Kylo Ren nadal jest niedojdą, Serkis dał sobie ubrać syfilityczną twarz Snoke'a, Luke gra Hamleta (nie dziwię się po tym co z nim zrobili i gdzie mu kazali żyć przez 30 lat) a Leia lata sobie w kosmosie... Nawet Chewbacca jakoś zmizerniał, zmniejszył się i wychudł przechodząc na dietę bezmięsną. Rebelię przed jej własną głupotą ratuje tylko jeszcze większa głupota Imperium. Fabuła przypomina ponowny restart i niebezpiecznie zbliża się do autoparodii, jakby reżyser nie wiedział, że to wszystko już było (nawet Spaceballs). Mamy nawet Gwiazdę Śmierci w wersji mini i kasyno w wersji maksi. Zamiast lodu, sól. Mamy nawet próbę zdyskontowania roli Hana Solo, całkowicie nieudanie wykonaną przez Benicio del Toro. Poprawność polityczna, którą ocieka ten film, zamordowała zdrowy rozsądek. Oscar Isaac dwoi się i troi w pojedynkę ratując Rebelię ale i popadając w śmieszność. Last Jedi zdominowały nieuprawnienie kobiety, mężczyzn obsadzając w rolach funkcjonariuszy Najwyższego Porządku, przecież najczarniejszego charakteru, en masse. A propos, Finn poznaje uroczą Azjatkę, której myśl "wojny nie wygrywa się zabijając wrogów ale ratując przyjaciół" przejdzie do annałów GW. Ridley Scott, brnąc w Prometeuszechociaż masakruje własną legendę. Tutaj Johnson wydaje się jedynie wykonawcą poleceń właściciela marki. Ja rozumiem, że Disney obraca w palcach złoty pieniądz ale mam wielkie obawy przed planowanym rozrostem tej mega korporacji handlującej rozrywką. Jednak pieniądze to nie wszystko. Przydałby się ktoś, kto by to wszystko pozamiatał. Na razie ratunek dla tego wszechświata widzę jedynie w A Star Wars Story. I zaczynam sekundować Star Trek w reżyserii Quentina Tarantino.

* Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy - J.J. Abrams. Mistrzowska kopia, która nie jest falsyfikatem. Wyobraźmy sobie, że podziwiając jakiś ulubiony obraz nagle dowiadujemy się,  że to nie oryginał a jedynie jego zręczna kopia. Przecież nie oburzymy się  i gwałtownie nie zmienimy swojej chwilę wcześniejszej kontemplacji dzieła. W ostatniej, jubileuszowej NF jest ciekawy artykuł Marka Grzywacza Fani złożą to lepiej. I chyba na VII epizod SW należy spojrzeć jak na fan edit epizodów IV-VI. W innym przypadku pozostaje zaśpiewać Ale to już było. Świąteczny seans prowokuje mnie do łagodniejszego spojrzenia na epizody I-III i tłumaczy poniekąd dlaczego tak trudno było oryginalną trylogię kontynuować w swoim czasie. Pozostaje rozbudzona ale senna nadzieja. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz