niedziela, 28 października 2018

Greatest Hits

plakat filmowy
Bohemian RhapsodyBryan Singer. Nie wierzcie, że to kiepski czy nieudany film. Nie jest to arcydzieło lecz spodoba się Wam tak jak podoba się każdemu muzyka Queen, a tej jest sporo na ekranie. Ostatnią fabularną biografią muzyczną, którą jakoś zapamiętałem pozytywnie była chyba ta o o Johnnym Cashu i jego żonie June Carter - Spacer po linie z 2005 r. 
Oczekiwania wobec filmu Singera mogły być wielkie gdyż historia tego brytyjskiego zespołu jest wyjątkowa i doskonale ilustruje przemiany nie tylko społeczne ale i kulturowe ostatnich dekad XX wieku. Queen z jego charyzmatycznym liderem Freddiem Mercurym to gotowy scenariusz na niejeden film. Singer może niepotrzebnie próbuje to wszystko w ciągu dwóch godzin opowiedzieć tworząc coś na kształt składanki the best of... Dlatego też w nieco ekspresowym tempie gnamy po biografii zespołu, od 1970 roku kiedy muzycy amatorskiej kapeli Smile napotkali na swojej drodze Farrokha Bulsarę do historycznego występu na Wembley w ramach wielkiego, charytatywnego koncertu Live Aid w 1985 roku. Między tymi latami oglądamy zespół w jego lepszych i gorszych chwilach a przede wszystkim zespół tworzący muzykę, którą wszyscy znamy. A przecież lubimy słuchać to co znamy. Film nie przedstawia jakiś faktów, które fanowi zespołu byłyby nieznane, cieniując psychologię postaci (no, głównie Freddiego) stara się nie tworzyć mroku a życie rockmenów wygląda może nie idealnie ale stanowczo zbyt grzeczne. Musimy pamiętać, że Queen nadal istnieje, tworzy, koncertuje i muzycy, którzy są w zespole od początku mieli z pewnością znaczący wpływ na kształt opowiedzianej historii i widać, że podpisali "protokół rozbieżności". Czuć tu po prostu kolektywną pracę starającą się wygładzić niepotrzebne zmarszczki i nikogo nie urazić. Lifting ale udany, wszyscy będą zadowoleni.
Muzyka jest głównym bohaterem ale aktorzy również się spisali. Rami Malek jako Mercury wypadł świetnie i oczywiście kradnie show ale pozostali muzycy też zostali dobrze zagrani. Można się jedynie zastanawiać jak by wypadł Sasha Baron Cohen oraz kiedy Malek zagra Micka Jaggera. Mam nadzieję na wybuch Queenmanii

środa, 24 października 2018

Moonwalk

plakat filmowy
Pierwszy człowiek - Damien Chazelle. "To mały krok dla człowieka ale wielki skok dla ludzkości". Ten historyczny komentarz człowieka, który jako pierwszy dotknął Księżyca jest tak doskonały, że wszedł do kanonu historii ludzkości. Nie wiem czy Neil Armstrong wypowiedział te słowa spontanicznie i jest ich autorem czy też zdanie to wykuto w ziemskiej kuźni PR. Film Chazelle'a też nie przynosi odpowiedzi na to pytanie. To jednocześnie jedyny patetyczny moment tego filmu, wręcz niezbędny dla tej epokowej chwili. Śladu patosu więcej nie odnajdziemy. To bardzo prywatna biografia astronauty, który dowodził pierwszą załogową wyprawą na bliski a jednocześnie daleki Księżyc. Pokazany jest wysiłek człowieka, pilota, inżyniera, jego zawodowe skupienie, które wydaje się przesłaniać rolę męża, ojca. Ale to tylko pozorny dystans, chłód pomagający wykonać zadanie. Cel, który osiągnął, wydawać by się mogło cel całej ludzkości, wyścig wręcz o ustrojowym charakterze politycznie dwubiegunowej wtedy Ziemi, i zwycięstwo w nim USA, staje się zaskakująco rodzajem zrealizowanej obietnicy danej bliskim. To obraz bardzo oszczędny wręcz powściągliwy ale co paradoksalne, nie szczędzący wielkich emocji. Pomimo tego, że z grubsza znamy tę historię, oglądamy ją jakbyśmy wtedy, w lipcu 1969 roku śledzili relację na żywo.
Kiedyś okładką skusił mnie literacki reportaż z tej wyprawy, Na podbój Księżyca autorstwa Normana Mailera (autor okładkowej grafiki wpadł na pomysł wkomponowania w księżycowy krajobraz postaci żywo mi wtedy przypominającej Mechagodzillę). Rzecz okazała się dla mojego wieku przyciężka i słabo zrozumiała. Cieszę się, że po latach odnalazłem zamysł Mailera w Pierwszym człowieku. Życzę deszczu filmowych nagród.     

niedziela, 14 października 2018

Zabawi nas nie zbawi

Plakat filmowy
Kler - Wojciech Smarzowski. Świetny od strony aktorskiej i realizacyjnej z rewelacyjną i skuteczną reklamą nie jest i nie będzie jednak jego najlepszą fabułą. Film będzie miał podobny wpływ na Kościół Katolicki w Polsce jak Ojciec Chrzestny na zorganizowaną przestępczość w USA. Czyli żaden a podejrzewam, że może wzmocnić emocje, które kojarzą się bardziej z tymi, którymi obdarzamy filmową mafię czyli mieszaniną lęku, szacunku i podziwu dla organizacyjnej skuteczności. Wzorem Ojca Chrzestnego hierarchowie i szeregowi Kościoła mogą ujrzeć w tym pewien wzór postępowania godny naśladowania. Anegdota głosi, że po premierze Ojca Chrzestnego prawdziwe struktury mafijnych rodzin zaczęły upodabniać się do filmowych bohaterów, przejmując ich styl bycia i życia. Ale przez to zbrodnia wcale nie było przyjemniejsza czy bardziej kulturalna. Stała się jedynie atrakcyjniejsza. Oczywiście Smarzowski nie wyidealizował tak świata kleru byśmy stali się automatycznie tego świata fanami ale, chyba niechcący, prawie mu się to udało. Wchodząc w polemikę z tezą, że Kościół jest święty ale tworzący go ludzie są grzesznikami, złapał wszelkie medialne doniesienia i pokazał nam księży złapanych in flagranti nie tylko na grzechu ale i na zbrodni. Pedofilia, związki z władzą świecką, problem z celibatem, niekontrolowane finanse. Suma wszystkich grzechów dawno przekraczająca siedem. Władza, seks i pieniądze, mniej więcej w takiej kolejności, to nowe ale i fałszywe cnoty próbujące wyprzeć wiarę, nadzieję i miłość. Smarzowski pamięta o starych cnotach. Jak prawdziwy stwórca, kreator,  chce ten świat unicestwić a jednocześnie go ratuje. Po chrześcijańsku pokażę nam jak człowiek upada i dlaczego ale też że z tego upadku może się podnieść a przynajmniej tego spróbować. Dlatego całość wybrzmiewa zachowawczo, wygrana zostaje niepotrzebnie do końca i momentami jest nadal podszyta naszym kołtuństwem. Nawet ostateczna ofiara nas nie zbawi, szybko o niej zapomnimy wracając do swoich spraw.